Cassia Obovata - Złoto na włosach - bezbarwna henna. Wzmocnienie i blask jakiego nie da Ci żadna maska.

Hey.

Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o Cassi - potocznie, choć błędnie, zwanej bezbarwna henną. Użyłam jednak w tytule tej jakże błędnej nazwy, bo wiele osób zna niestety Cassię pod takim nazewnictwem i może szukać informacji o niej właśnie pod takim hasłem.



Cassia, z łacińskiego Cassia Obovata, to sproszkowane liście rośliny o tej samej nazwie, które barwią włosy na złotawe i miodowe odcienie. A skoro barwią, to oznacza, że nie jest to zioło bezbarwne i, skoro to Cassia, to nie jest to Henna (która jest zupełnie innym ziołem).



Cassia nadaje włosom złociste, cieple refleksy. Platynowy blond może mocno ocieplić, tak samo jak jaśniejszy, chłodny brąz. Kolorom rudym nada ciepłego blasku, siwe będą nieco bardziej żółtawe, na włosach bardzo ciemnych nie będzie ona widoczna. Jasne i ciemne blondy wyjdą bardzo słoneczne i ciepłe.
Cassia w żaden sposób nie rozjaśni włosów, zmieni się tylko ich odcień/blask. Cassia nie ochłodzi koloru.

Cassia to zioło kondycjonujące - nadaje włosom blasku i odżywienia, a po dłuższym, regularnym stosowaniu wiele osób zauważa, ze Cassia delikatnie pogrubiła pasma.

Moja przygoda z Cassią solo nie jest zbyt długa, ponieważ szybko przeniosłam się na hennę, jednak nawet do hennowych mieszanek sypnę często nieco Cassi.

Przygotowanie mieszanki wymaga nieco czasu, odrobiny wkładu własnego i cierpliwości.
Moja Cassia pochodzi z firmy Sattva, za 36 zł kupiłam 150 gram. Na moje cienkie włosy lekko za łopatki wystarcza mi 50 gram "na styk". 
W opakowaniu, poza Cassią znajdują się dwa czepki ochronne i jeden pędzelek.


Sposób przygotowania:

Zalejcie ok 400 ml wody destylowanej kopczastą łyżkę lnu i zagotujcie, a potem gotujcie jeszcze ok. 10 minut na wolnym ogniu. Rozrabianie Cassi na wodzie lnianej spowoduje, że włosy otrzymają przy ziołowaniu dodatkowego nawilżenia. Ale pamiętajcie, koniecznie musi to być woda destylowana - Cassia ma to do siebie, że barwi minerały zawarte w wodzie z kranu na kolor zielony, co może spowodować, że zamiast miodowych tonów, otrzymacie zielone.
Odcedźcie wodę od lnu i poczekajcie aż nieco ostygnie. 
Kiedy woda lniana ma ok. 50 stopni Celsjusza, jest gotowa, aby rozrobić w niej ziółko. Cassia i Henna lubią ciepło, więc na prawdę dobrze jest je rozrobić w cieplejszej wodzie.

Odmierzcie swoją porcję Cassi i wsypcie do szklanki. Następnie partiami dodawajcie do szklanej miski - raz proszek, raz wodę i mieszajcie. Najlepiej w pięciu rzutach. Nasypcie ok 10 gram proszku (w przypadku porcji 50 gram) i zalejcie odrobiną wody - wymieszajcie. Dosypcie znów proszku, wymieszajcie. Dodajcie wody, wymieszajcie. Znów proszek i mieszanie. I woda i mieszanie. Tak na zmianę, aż nie zostanie już proszku do dodawania. Musicie wyczuć konsystencję - najlepsza jest o wyglądzie gęstej pasty, śmietany. Zbyt tępa, sucha - będzie się źle nakładać, zbyt rzadka - spłynie. Nie wlewajcie całej wody, będzie jej za dużo. Jeśli jednak zrobicie wody za mało, dodawajcie już potem destylowanej z butelki.

Ważnym jest, aby na koniec dodać zakwaszacza, który spowoduje lepsze wydzielenie się barwnika. Może to być jednodniowy sok z jabłka (ok. 3 łyżki na 50 gram proszku ziołowego), lub acerola w proszku - 5 gram na każde 40 gram zioła. Raczej unikajcie cytrusów - podrażniają skórę i wysuszają włosy. Można użyć soku z buraka, soku z winogron, zurawiny, malin, rokitnika, borowek - najlepiej wyciskanych samemu, wtedy macie pewność, ze sok nie zawiera konserwantów. Ja używam aceroli, można też użyć amli (lekko gasi kolor, przyciemnia). Dodajcie zakwaszacza do pasty i dokładnie wymieszajcie. Kwaszenie zioła powoduje też, że kolor jest trwalszy, gdyż barwnik lepiej przyczepia się do keratyny we włosie.

Kiedy pasta jest gotowa, zakryjcie ją talerzem, albo folią spożywczą i odstawcie na około 10-12 godzin w ciepłe miejsce. Taki okres czasu wymagany jest, aby barwnik (chryzofanol) dobrze wydzielił się z Cassi. Wiem, że na opakowaniu z ziółkiem nikt o tym nie wspomina, ale uwierzcie, na prawdę Cassia potrzebuje tego czasu. Dlaczego? Ponieważ to barwnik powoduje kondycjonowanie włosów, więc jeśli się dobrze nie wydzieli - z odżywienia nic nie wyjdzie. Najlepiej jest więc rozrobić pastę wieczorem, przed dniem planowanego ziołowania i odstawić na noc. Nie dodawajcie do pasty olejków, masek, protein. To spowoduje, że włosy będą oblepione tymi składnikami i barwnik z Cassi nie dostanie się do pasm. Wyjątkiem jest na przykład rozjaśniający i jednocześnie nawilżający miód - łyżka miodu na ok 50 gram proszku bardzo wskazana, można też bez obaw dodać inne zioła kondycjonujące, jak np. tulsi czy neem, które nie zmienią właściwości Cassi.

Przed Cassiowaniem trzeba przygotować włosy - zmyć z nich silikony, lakiery, maski i nadbudowane minerały. W tym celu trzeba użyć szamponu chelatującego - to taki mocny rypacz. Najpopularniejszym jest ten szampon rumiankowy:



Możecie też zamiast szamponu do kilku łyżek maski do włosów, najlepiej takiej bez silikonów (np. Kalos color) dodać łyżeczkę kwasku cytrynowego i nałożyć na mokre włosy na maksymalnie 20 minut, a potem zmyć. Ja polecam bardziej szampon, bo mniej podrażni skórę i łagodniej zadziała na włosy.

Ok, włosy umyte, oczyszczone, czas nałożyć zioło. Bierzemy naszą miskę z Cassią i na mokre, czyste włosy zaczynamy ją nakładać, pasmo po paśmie - nie pomijając skóry głowy (działa antybakteryjnie, przeciwgrzybiczo i tonizująco). Najlepszą metodą jest nakładanie na metodę gniazdka. Na środku głowy wydzielamy pasmo i nakładamy na nie Cassię - najpierw na długości, potem pędzelkiem dokładnie przy skórze (mnie pomaga mąż) i zawijamy to pasmo w gniazdko. Potem dobieramy kolejne pasma dookoła tego gniazdka, Cassiujemy dokładnie i dowijamy na to, co już zawinięte. w ten sposób na koniec powstanie nam na głowie kok. Pamiętajcie o zawijaniu w jednym kierunku i dokładnym pokryciu każdego włosa. Nie zawijajcie też zbyt mocno, bo możecie sobie bardzo nadwyrężyć cebulki włosów. 

Na dokładnie pokryte Cassią włosy nakładamy foliową reklamówkę, albo owijamy głowę (nie za mocno!) folią spożywczą. Na to nakładany lekki ręcznik, który będzie wsiąkał to, co spłynie, a uwierzcie, że na 90% coś spłynie. 
Jeśli ziolowanie zajęło wam dużo czasu i pasta gdzieś zrobiła się zbyt sucha - spryskajcie ją lekko przed zawinięciem wodą destylowaną.

Z takim pakunkiem na głowie czekamy od 2 do 6 godzin. Ja wytrzymuję od 2 do 3 godzin. Podczas całego procesu dzieje się magia. Barwnik wydzielony z Cassi łączy się z naszą keratyną we włosie oraz wypełnia ubytki. Nie jest to proces tak silny, jak w przypadku henny, ale również daje radę. 

Po czasie, który przeznaczyliście sobie na siedzenie z ziółkiem na głowie należy je dokładnie zmyć - to proces równie uciążliwy jak siedzenie z błotem Cassiowym na głowie. Błotko trzeba zmyć do ostatniego pyłku - inaczej może swędzieć Was skóra. Zmywamy tak długo, aż woda będzie zupełnie czysta, a potem dla bezpieczeństwa zmywamy jeszcze chwilę, skupiając się na porządnym wypłukaniu włosów przy skórze.
Nie myjemy głowy szamponem - pozwalam ziółku działać. Nie nakładamy olejków, masek, odżywek, nic na końcówki - po prostu niczego. Dobrze wypłukane włosy rozczesują się w miarę łatwo. 
Przez kolejne 48 godzin nie myjemy włosów, nie lakierujemy ich, nie używamy suchych szamponów, nie olejujemy. Te 48 godzin to czas, w jakim barwnik utlenia się (lekko ciemnieje) i utrwala we włosie. Jeśli wytrzymacie dłużej bez mycia - tym lepiej.

Jeśli zacznie swędzieć Was skóra - najprawdopodobniej źle wypłukałyście włosy. Postarajcie się wytrzymać, ale jeśli mocno drapiecie - umyjcie głowę - bo lepsze jest przerwanie utleniania, niż wydrapanie włosów i podrażnienie skóry. Mnie się osobiście tylko raz udało perfekcyjnie wypłukać zioła ;)

Jeśli po ziolowaniu masz suche, spuszone włosy, to najprawdopodobniej:
- źle wypłukałaś Cassię i jej drobinki nadal osiadają na pasmach,
- użyłaś zbyt mocnego/ zbyt dużo zakwaszacza (często przesusz robi sok z cytryny)

Dobrze wypłukane włosy z użyciem do ziołowania delikatnego zakwaszacza powinny być gładkie i mega błyszczące w słońcu, o takie:






Z ziołami, przynajmniej w moim wydaniu jest jeden minus. O ile w słońcu i w świetle dziennym, naturalnym na dworze, kolor jest wielowymiarowy, piękny, a włosy mega lśniące i mieniące się różnymi odcieniami nałożonego ziółka, o tyle w świetle sztucznym i półcieniu kolor robi się dosyć płaski:



Kolor jednak, jak to kolor, w każdym świetle inny - najważniejsze jest wyraźne poprawienie się kondycji moich mega cienkich włosów. Pasemka są wyraźnie mocniejsze w dotyku gładkie i lśniące, a na tym mi bardzo zależało.

Jeśli macie jakieś pytania odnoście Cassi - piszcie. Niebawem post o Cassi z Henną, Hennie i o Cassi jako maseczce do twarzy - działa cuda!!


Czytaj dalej...

Szampony, które pomogły mi ukoić skórę głowy i zahamować wypadanie włosów - Biorema, Insight, Planeta Organica, EcoLab, Dermena.

Hey hey.

W końcu biorę się za porządniejsze opisanie Wam, co pomogło mi w walce z uporczywym pieczeniem i swędzeniem skóry głowy - było to skutkiem przesuszonej skóry głowy, a w efekcie, ciągłe drapanie, podrażnienie i suchość skalpu prowadziły wypadania włosów.

Dziś o szamponach, a powiem Wam, zużyłam ich multum, z czego większość okazała się porażką. Niektórych nawet już nie pamiętam z nazwy. Nie powiem, że spektakularne klapy były spowodowane złą jakością szamponu, bo po prostu nie były to myjadła dostosowane do mojego problemu.
Bardzo długi czas byłam przekonana, że mam zwykły łupież, ponieważ po podrapaniu się, pod paznokciami znajdował się suchy biały proszek, czasem łuska naskórka. Dlatego tak ważnym jest, aby przed stosowaniem leków i kosmetyków wiedzieć, co nam dolega, żeby nie pogorszyć sobie sprawy źle dobranym preparatem. Ja wiem, że to nie łatwe - w moim przypadku nawet specjaliści nie bardzo chcieli mi pomóc i na oślep sama brnęłam do celu, wydając grube tysiące, tracąc czas i włosy.
Szampony, które nie usunęły białego proszku, a tylko spotęgowały pieczenie bardzo suchej skóry głowy to:
- Nizoral
- Zoxinmed
- Head and Shoulders
- Equilibra
- Emolium
- Bioderma Node K (najgorsze doświadczenia właśnie z nim miałam).
Tak jak pisałam - nie twierdzę, że te szampony nie usuwają łupieżu, bo oczywiście dużo osób je sobie chwali. Jednak odradzam je przy suchej skórze, bo wysuszają jeszcze bardziej.

No ale ok, przejdźmy do szamponów, których zaczęłam używać, kiedy doszłam już do tego, że mojej skórze potrzebne są nie środki przeciwłupieżowe, a nawilżające.



Pierwsze co zostało mi polecone to Bioderma DS+ (niszczycielskie K odkryłam potem ;)
To pierwszy szampon, który załagodził moje podrażnienia i pozbył się choć części suchego proszku spod paznokci. Na dłuższą metę był zbyt "tłusty"i po jakimś czasie włosy były oklapnięte, ale bardzo często do niego wracam, kiedy akurat wpadnie mi w ręce.

Drugie po co sięgnęłam, to InSight Sensitive Skin, szampon do wrażliwej skóry głowy. Jest to niezwykle łagodny, a dobrze myjący specyfik. Można go kupić w pojemności od 100 do 900 ml. Jest dość drogi, bo niecały litr kosztuje ok. 70 zł, dlatego na początek polecam sprawdzić go sobie kupując małą buteleczkę. Szamponem myje metodą kubeczkową - czyli rozcieńczając szampon w kubku z ciepłą wodą.

Insight, choć łagodny, zawiera Cocamidopropyl Betaine,  a ja szukałam również czegoś, co nie ma w składzie CB. Uwierzcie, to jak szukanie igły w stogu siana, ale przypadkowo wpadłam na produkt, który miałam już od dawna u siebie - Planeta Organica - Gęste mydło aleppo do mycia włosów i ciała. Nabieram sobie łyżeczkę mydła, rozpuszczam w wodzie i taką miksturą polewam głowę, a następnie myję. 

Ostatnim i największym ratunkiem okazało się nic innego jak pianka do mycia twarzy ECOLAB Nawilżająca pianka do mycia twarzy dla cery suchej i wrażliwej. Pomyślałam sobie, że jeśli nie przesusza mi skóry na buzi, to może być idealna do skóry głowy. I nie myliłam się. Jest zawsze moim drugim myciem, jeśli myje włosy dwa razy (bo na przykład zmywam olej) lub jedynym, jeśli myję włosy raz. To istne zbawienie dla skóry, a dodatkowo, na prawdę dobrze wpływa na moje włosy, nie przesuszając ich i nie tępiąc.

Insight, Biodermę i piankę opisze Wam w niedalekiej przyszłości szerzej, bo na pewno na to zasługują. Jeśli chodzi o mydło aleppo - tutaj KLIK już o nim kiedyś pisałam i nie wiedzę potrzeby pisać więcej, bo nic się nie zmieniło od tego czasu :) 

Co najdziwniejsze, kiedy opanowałam już świąd i pieczenie, potrzebowałam jeszcze czegoś mocniejszego, do oczyszczenia raz na jakiś czas. Z braku laku wzięłam do rąk Dermenę (tą na wypadanie, Repair) i użyłam rozcieńczając wodą. A tu szok! Szampon, który kiedyś robił mi krzywdę, działa obecnie zaskakująco dobrze i nie podrażnia, rewelacyjnie przy tym myjąc i pozostawiając włosy w rewelacyjnej kondycji.
Czytaj dalej...

Dwuetapowa, dwudniowa pielęgnacja moich włosów - mega odżywienie

Hey, dziś przechodzę do Was z dwudniową pielęgnacją moich włosów, ktore mają za sobą już dwa prawilne hennowania, o których napiszę za jakiś czas. 
Szczerze powiem, na żywo efekt jest spektakularny, jak na tak małe ilości włosów, jakie obecnie posiadam.

Pierwszego dnia postawiłam na zioła kondycjonujące i glossa. Wzięłam zamrożoną resztkę henny, którą miałam z ostatniego hennowania (ok 3 łyżki) i połączyłam z uprzednio rozrobionymi na wodze destylowanej:
- 20 gramami neem
- 5 gramami tulsi
Do tego dodałam dwie spore łyżki Kallosa Color (maska bez silikonów)

Włosy umyłam dwa razy, najpierw peelingiem Mint it up od Anwen, później nawilżającą pianką do twarzy od Ecolab (tak, dokładnie tym, działa rewelacyjnie na skórę głowy).

Moją mieszankę, którą nałożyłam po myciu szamponami trzymałam na włosach ok godziny, potem zmyłam czystą wodą i wysuszyłam włosy.

Drugiego dnia postawiłam na oleje i proteiny.
Najpierw zmoczyłam włosy i gdy były już odsączone z nadmiaru wody, naolejowałam:
Olej neem zmieszałam w proporcji 3:2 z olejem lnianym, dodałam kilka kropel olejku herbacianego i wmasowałam w skórę głowy. Resztkami postarałam się też naolejować długość, ale miałam za mało olejku, więc dodałam troszkę "jedwabnego oleju do włosów - Wzmocnienie i wzrost" z Ecolab.
Wszystko trzymałam na głowie półtora godziny, potem zmyłam dwa razy, najpierw brzoskwiniową pianką od Anwen, później pianką Ecolab.

Na koniec pokusiłam się o płukankę, której nie spłukałam - do 2 szklanek zimnej przefiltrowanej wody wlałam trochę koziego mleka, 3 krople olejku herbacianego i 10 ml (jedna ampułka) Placenty Placo.
Polewałam tym przez chwile głowę małym garnuszkiem (spływało po włosach do małego garnka, w którym miałam płukankę, więc mogłam tak sobie polewać i polewać), odsączyłam nadmiar ręcznikiem.
Włosy wysuszyłam.







Są cudownie mięsiste błyszczące i mega odżywione. Chyba wprowadzę to na stałe do mojej pielęgnacji.

Następnym razem napiszę o szamponach, które pomogły mi z wypadaniem włosów.
Czytaj dalej...

Micelarny szampon kojąco-nawilżający dla skóry wrażliwej - Pharmaceris

Hey.
Szampony.. u mnie na półce stoi ich na prawdę nie dużo, odkąd wyczaiłam te, które najbardziej pomagają wyciszyć się mojej wrażliwej skórze głowy. Z jakiś rok temu, gdy moje włosy i przede wszystkim skóra głowy przechodziły najgorszy moment pieczenia i wypadania, poszłam po poradę nie do dermatolog (setnej), nie do trychologa, ale do farmaceutki.
Przesympatyczna i na prawdę dobrze poinformowana pracownica apteki DOZ w Tarnowskich Górach w Tesco na pasażu szczerze zainteresowała się moim problemem i poświęciła mi dużo czasu na wspólne znalezienie odpowiedniego preparatu.

Padło na:





Nazwa produktu:
Micelarny szampon  kojąco-nawilżający dla skóry wrażliwej

Producent:

Pharmaceris

Cena:
Średnio ok 25 zł KLIK
 
Konsystencja, kolor, zapach:
Szampon jest bezbarwny, dosyć gęsty. Pachnie ładnie, ale chemicznie. Nie przeszkadza mi.

Opakowanie:
Poręczna, 250 ml butelka z plastiku, zamykana a górze na wieczko z clickiem.
 
Skład:
Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Betaine, METHYL GLUCETH20, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Glycerin, Panthenol, Styrene/Acrylates Copolymer, Coco-Glucoside, Polyquaternium -10, Dicaprylyl Et-her, Lauryl Alcohol, Citric Acid, Disodium EDTA, Mentha, Piperita Extract, Benzylalcohol, Chondrus Crispus Extract, Hydrolyzed Linseed Extract, Canola Oil, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone
 
Obietnice producenta:
Szampon do mycia i pielęgnacji wrażliwej skóry głowy nie tolerującej SLS i SLES, skłonnej do podrażnień, przesuszenia, świądu i pieczenia oraz włosów cienkich i delikatnych. Szampon oparty na wyjątkowo delikatnej formule micelarnej, skutecznie oczyszcza włosy i skórę głowy, zapewniając jej niezbędny poziom nawilżenia. Przywraca jej naturalną fizjologiczną równowagę, minimalizując ryzyko wystąpienia podrażnień.
Wyciąg z lnu, betaina i alantoina zmniejszają nadreaktywność skóry głowy, a w połączeniu z piroktonianem olaminy łagodzą jej podrażnienia, niwelując pieczenie, swędzenie i chroniczne łuszczenie się.



D-pantenol intensyfikuje działanie kojące, a ochronne proteiny pszenicy wnikają w uszkodzone miejsca nawilżając i wyraźnie wzmacniając włosy na całej ich długości.
Szampon wygładza włosy, zabezpiecza przed rozdwajaniem. Jest to ultra-łagodna baza myjąca, o wysokim współczynniku tolerancji i biozgodna z pH skóry.
 
Moje wrażenia:
Szampon bardzo dobrze się pieni i ładnie zmywa wszelkiego rodzaju lakiery i sera, natomiast problem pojawia się podczas płukania. Produkt bardzo ciężko domywa się z włosów. Potrzeba dużo czasu i bardzo dużo wody, aby pasma były dokładnie spłukanie i w wannie nie pojawiała się piana. Właściwie to piana/ jej brak jest jedynym odnośnikiem do tego, czy włosy są dobrze wypłukane, ponieważ szampon nie powoduje na włosach uczucia tępości (włosy nie skrzypią przy przeciąganiu pasm między palcami). Kosmyki są śliskie i miękkie, jakby pokryte balsamem. Nie powiem, pierwszy raz bardzo mnie to zmartwiło. Płukałam te włosy i płukałam, a one ciągle śliskie! Bałam się, że po osuszeniu będą tłuste i zlepione. Na szczęście mimo tego uczucia, po wysuszeniu włosy nie są nieświeże. Wyglądają czysto i porządnie, jednak jeśli potrzeba Wam solidnego oczyszczenia, niestety, ten produkt raczej nie podoła.
Szampon pielęgnuje włosy. Jest to jedyny tego typu produkt, po którym nie muszę nakładać maski/odżywki/balsamu, jeśli nie chcę. Włosy są mega błyszczące, gładkie i przyjemne w dotyku. Nie puszą się i nie elektryzują, ale...
...niestety, coś za coś. Pomimo, że włosy wyglądają na czyste i z pewnością są, bo nie czuję aby było inaczej ani na skórze głowy ani pod palcami, nie dam rady unieść włosów bez pianki czy innego produktu do stylizacji. Są po prostu przyklapnięte, a na drugi dzień wieczorem (po jednym spaniu) po prostu tłuste i nadające się koniecznie do umycia. Szampon ten skraca świeżość moich włosów, także nie nadaje się on do codziennego stosowania przed dłuższy czas.




Podsumowując, choć produkt skraca świeżość włosów, to jednak:
- pielęgnuje pasma
- koi skórę głowy
- ładnie nawilża
- nadaje blasku
- nie przesusza
 - wygładza
- nie puszy włosów
- nie powoduje elektryzowania się kosmyków

Moje włosy po myciu szamponem micelarnym od Pharmaceris, bez maski/balsamu/odzywki/serum po myciu. Przed nałożyłam tylko na godzinę serum oczyszczające skore głowy z Bionigree: 




Czytaj dalej...

Ruda Blondynka

Witam.
Witam po raz pierwszy po prawie dwuletniej przerwie! Wita blondynka, z rudymi włosami!
Niektórzy może jeszcze mnie pamiętają. Na początku założyłam ten blog, ponieważ chciałam razem z Wami zawalczyć o piękne włosy po katastrofalnym cięciu (nadal mam ochotę ukatrupić fryzjerkę, ale uciekła do Holandii. Oficjalnie za chlebem, ale ja tam wiem swoje ;) ). Po wprowadzeniu olejowych wcierek i bogatej pielęgnacji, włosy powoli odrastały, stawały się piękniejsze i mocniejsze, a moje szafki pękały w szwach od nadmiaru kosmetyków - szamponów, masek i odżywek. W pewnym momencie zemściło się to na mnie. Materialnie i fizycznie. O ile jakoś musiałam przeboleć wyrzucanie niezużytych a przeterminowanych kosmetyków, tak przesadnym używaniem tych wszystkich preparatów zrobiłam sobie ogromną krzywdę na głowie.
Przypomnijmy sobie.
To był lipiec 2015 roku. Pojechałam na wakacje do Grecji. Tam kąpałam się w słonym morzu, nurkowałam, dobrze się bawiłam. Opalałam, wystawiałam na słońce. O w obawie przed zniszczeniem włosów - nakładałam na nie tony kosmetyków. Mgiełki, maski, silikony. Dużo mgiełek, dużo silikonów. Ogromne ilości masek.  Po powrocie zaczęły wypadać mi włosy. Zwaliłam to na zmianę klimatu, słońce, do tego nałożył mi się okres. Zaczęłam stosować wcierki, z alkoholami. I jeszcze więcej masek, których przedawkowanie wiązało się z niesamowitym przyklapem. A jak przyklap, to i mocny szampon, aby wszystko dokładnie zmyć. Włosy leciały, z dnia na dzień coraz bardziej. Do tego doszło swędzenie skóry głowy, później pieczenie i niesamowity ból przy dotyku. Dochodziło nawet do tego, że nie umiałam położyć głowy na poduszce, spałam na siedząco.
Zaczęły się wycieczki po dermatologach i trychologach. Nikt nic nie wie. Ale nie dlatego, że nie wie bo nie. Dlatego, że nikomu nie chciało się ruszyć dupy i zajrzeć mi we włosy. Byłam diagnozowana na oko (grzybica, łupież, nużyca), faszerowana antybiotykami, lekami przeciwgrzybicznymi (wysuszają) i wcierkami na bazie alkoholu. Fenomenem była Pani dermatolog, robiąca doktorat z trychologii, która uznała, że włosy mi wypadają bo: mam raka, wrzody żołądka i robaki.
Chodziłam na badania krwi, tarczycy, hormonów. Przebadałam się dosłownie wzdłuż i wszerz. Włosy leciały, głowa piekła a ja nie wiedziałam co się dzieje. Wyniki w normie. Portfel coraz szczuplejszy. Raz nawet popłakałam się że... nie mam niedoczynności tarczycy! Tak, popłakałam się, bo to oznaczało, że nadal nie znałam przyczyny swojego stanu.
W tym czasie coś tam jeszcze poblogowałam, choć częściej już nie, niż tak.
Przestałam stosować maski, nie zależało mi już. Mogłam równie dobrze wyłysieć i kupić sobie perukę, przynajmniej lepiej bym wyglądała. Włosy stały się suche, sianowate, brzydkie. Zmniejszył mi się obwód kucyka o prawie 2 centymetry. Nie widziałam sensu dbania o te resztki piór, które mi zostały. 
Ścięłam włosy do ramion i zaczęłam spinać z tyłu. Myłam byle czym, nie zabezpieczałam końcówek. Włosy dalej wypadały, skóra piekła i swędziała. Zaczęłam z tym żyć.I tak sobie trwałam, czekając, aż wypadnie mi ostatni włos. Raz na sto lat postanawiałam jenak się przemóc, ale szybko się poddawałam.
Przełom nastąpił pod koniec 2017 roku. Miałam nagły napad świądu, więc zaczęłam się drapać w szale. Myślałam że wydrapie sobie skórę aż do samej czaszki i.. ni z tego ni z owego spojrzałam pod paznokcie, czego nie robiłam nigdy wcześniej. A tam.. biały pył. Olśnienie.
Zawsze miałam problem z utrzymaniem prawidłowego poziomu nawilżenia organizmu i skóry. Sucha skóra twarzy, sucha skóra nóg. I to właśnie te nogi spowodowały olśnienie, ponieważ ten biały pył pod paznokciami był do złudzenia podobny do tego, co się pod nimi znajdowało, kiedy drapałam swędzące mnie łydki - suchy, schodzący naskórek.
Wszystko zaczęło układać się w całość - ja mam ekstremalnie przesuszony skalp! Dlatego wcierka Aplicort (na bazie alkoholu, duuużej ilości alkoholu) spowodowała u mnie wrażenie, że pali mi się głowa. Słona woda, tony masek, mocne szampony, wcierki - to wszystko spowodowało, że moja głowa w końcu powiedziała dość. A ja, nie wiedząc co mi jest, dalej kontynuowałam swoje zgubne rytuały.
Zaczęłam na nowo walczyć. Spędziłam kilka tygodni na wyszukiwaniu w internecie najlepszych preparatów do nawilżania skóry oraz keratolitycznych złuszczaczy. Po pewnym czasie włosy przestały wypadać, choć skóra nadal się niesamowicie buntowała. Z tygodnia na tydzień, oprócz mniejszej ilości włosów znajdowanych na szczotce i w łazience, zaczęłam dostrzegać ich coraz więcej.. na głowie! Tak, odrastały. A i nawet pojawiły się dni, kiedy skóra robiła sobie wolne od uprzykrzania mi życia.
Obecnie włosy wypadają mi w ilości godnej zaakceptowania - choć na pewno i tak większej, niż przed wyjazdem do Grecji. Skóra głowy jest raczej spokojna, choć zdarza się, że wprowadza bunt. Nadal jest sucha, ale już nie ekstremalnie. Czasem z tyłu głowy pojawi się zapalenie mieszka włosowego, co swędzi. Swędzi mnie też czasem bez przyczyny, po prostu swędzi i czekam aż przestanie. Pieczenie ustało całkowicie.

Dlaczego na nowo zaczęłam blogować? Bo odzyskałam utraconą nadzieję - nadzieję, że jeszcze kiedyś spełnię swoje marzenie o długich, ładnych włosach. Nie są gęste, nie są grube - nigdy nie były. Ale mogą być znów zadbane, błyszczące i mimo wszystko, mogą budzić zachwyt. Znów mają potencjał, a ja znów mam dawną energię.
Wiem co zrobiłam źle, uczę się na wcześniejszych błędach. Chcę wprowadzić do mojej pielęgnacji zioła kondycjonujące, z którymi dopiero zaczynam przygodę, póki co - bardzo udaną. Chcę przekazywać Wam moje doświadczenia, chcę abyście i Wy opowiadały mi o swoich.
Moja skóra głowy jest bardzo wrażliwa i nie wiem czy to się kiedykolwiek zmieni, czy przywrócę ją do stanu sprzed lipca 2015 roku. Uczę się z nią żyć, uczę się o nią dbać. Nie wiem w jakim kierunku pójdzie ten blog, bo oprócz pielęgnacji włosów, chciałabym poruszać także inne kwestie, takie jak pielęgnacja twarzy i ciała. I jeszcze może coś o malowaniu paznokci? Albo o sprawach niekoniecznie związanych z urodą? Zobaczymy.

Dlaczego mam rude włosy? Jest to przyczyna sięgnięcia po ratunek, po zioło, które poprawia stan skóry głowy i naprawia osłabioną strukturę włosów - po hennę.

O kosmetykach, które mi pomogły oraz o ziołach, które obecnie zaczynam stosować - na pewno napisze już niebawem.

Kilka zdjęć na koniec, megakrótka historia moich włosów na fotkach:



Obecny kolor:


Włosy na krótko przed rozpoczęciem wypadania:


Najgorszy okres moich dla moich włosów, rok 2016 i połowa roku 2017:




Regeneracja, zdjęcie z początku kwietnia 2019 roku:


Moje włosy obecnie, po dwóch hennowaniach:





Czytaj dalej...
URODOWE POPOŁUDNIE... © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka